Keczupowe rozterki, nie ketchapowe…
Burgerownia w centrum miasta. Tłok z prawej i z lewej, ale spragniony klient zawsze dotrze do lady, gdzie składa się zamówienia. Kędzierzawy chłopak zwraca się do ładnej dziewczyny z obsługi.
– Poproszę dodatkowy keczup.
– Słucham?
Na twarzy kobiety wykwita brak zrozumienia. Jej oczy zmieniają się w dwa lśniące filiżankowe spodki.
– Co proszę?
– Keczup proszę, po chińsku mówię? To takie czerwone coś z pomidorów, które dodaje się do jedzenia, żeby zabić jego prawdziwy smak, na przykład do niedobrej pizzy.
– Ketchup?
Pyta kobieta, a słowa, które wychodzą z jej ust, układają się w zgrabne „keczap”.
– Tak, dokładnie tak.
– Trzeba było tak od razu.
Odpowiada dziewczyna i wyciąga saszetki z ketchupem.
– Przecież mówiłem.
– Angielskiego pan nie zna?
– W Polsce jestem, to mam prawo mówić po polsku. Wszyscy moi znajomi mówią „keczup”. O co my się w ogóle spieramy? Wiedziała pani, o czym mówię.
W głosie mężczyzny słychać nutkę irytacji. Z jego ust znika uprzejmy uśmiech. Na twarzy kobiety pojawia się dziwny grymas, jakby walczyła z wyjątkowo odrażającym owadem. Włosy na głowie mężczyzny rozprostowują się ze zdenerwowania.
– No niech będzie, ale keczap, to zawsze będzie keczap.
Chłopak zabiera kilka saszetek czerwonego sosu.
– Jeden ch…omik. Widzi pani, przez panią moje loczki straciły swój kształt.
Uroda kobiety blaknie, przesłonięta głupim wyrazem jej twarzy. Nie wie, co odpowiedzieć.
– Ale przynajmniej mam mój KECZUP. Te burgery dziś wam nie wyszły.
Na zewnątrz pada obfity deszcz. Chłopak odchodzi zadowolony z siebie. Wie, że jak tylko wyjdzie z burgerowni, jego włosy odzyskają swoją kręconość. Koledzy radośnie witają zapas keczupu, który przynosi Pan Loczek. Krzyczą na całą salę:
– Mamy keczup!